81:1

Dwóch chłopaków na hulajnogach z kraju tanich dentystów przyjechało do miejsca, gdzie wszyscy znają bieliznę wszystkich - tak można streścić tę szaloną książkę. Marcin Michalski i Maciej Wasielewski zmonopolizowali Wyspy Owcze. Stało się to w ten sposób, że zamieszkali tam, poznali niemal wszystkich mieszkańców, a potem o nich napisali. Tak powstała (idę o zakład) pierwsza na świecie i jedyna reporterska książka o tych wyspach.
Jedna książka, dwa debiuty. I oba świetne.

Mariusz Szczygieł

***

1500 lat samotności. „81:1. Opowieści z Wysp Owczych” Marcina Michalskiego i Macieja Wasielewskiego

Żeby napisać dobry reportaż podróżniczy, warto na liście niezbędników odhaczyć trzy pozycje: dobry styl, ciekawy temat i zmysł obserwacji – oko do detalu, nos do syntezy. Debiutujący nakładem Czarnego panowie Michalski i Wasielewski spakowali do plecaka wszystkie trzy – a oprócz nich dwie hulajnogi (bez kół zapasowych). Dzięki temu z gęstwiny reportaży i travelogue’ów wyłoniła się pozycja świeża i porywająca jak Golfsztrom. Wiwisekcja małego i zapomnianego wyspiarskiego narodu. Słodko-gorzki obraz społeczeństwa bardzo odległego, w którym jednak możemy przeglądać się jak w tafli zimnego jeziora Leitisvatn.

Mariusz Szczygieł udowodnił Polakom, że nie wiedzą nic o swoich transsudeckich sąsiadach. W wypadku Farerów (mieszkańców archipelagu dość niefortunnie przezwanego po polsku Wyspami Owczymi) nie trzeba niczego udowadniać. Jak większa część Europy zdajemy sobie sprawę z ich istnienia jedynie przy okazji meczów eliminacji turniejów piłki nożnej. To też w jakimś stopniu punkt wyjścia całej opowieści – kim są ci ludzie mieszkający gdzieś na Atlantyku, którzy wystawiają listonosza, policjanta i cieślę przeciwko herosom współczesnego futbolu? Tytułowe „81:1” to z kolei wynik meczu reprezentacji szczypiornistek, ale szczegółów nie zdradzę.

Wyspy Owcze są tematem doskonałym nie tylko dlatego, że mało o nich wiemy. Sam ten fakt daje jedynie potencjał na niezłą książkę. Wartość „81:1” bierze się z tego, co w naukach społecznych nazywane jest case selection. Farerska społeczność nie jest tu bowiem interesująca wyłącznie sama w sobie. Z powodu swej mikroskopijności staje się doskonałym polem do obserwacji makroprocesów kulturowych i społecznych. Farerzy i ich archipelag są soczewką, w której skupiają się liczne bolączki współczesności – metonimią peryferii Zachodu. Ów mikrokosmos to zadziwiająca mieszanka utopii i antyutopii. Z jednej strony – państwo dobrobytu, sąsiedzka solidarność i kluczyki zostawiane na noc w samochodach. Z drugiej – przemoc domowa, alkoholizm, samotność, kompleksy i krwawe polowania na wieloryby. Wszystkie te niuanse wychwytują z podziwu godną etnograficzną wrażliwością dwaj Argonauci Północnego Atlantyku.

Farerzy na przestrzeni zaledwie dwóch pokoleń przeszli drogę od biednych osadników, którzy nie mają nic poza owocem pracy własnych rąk i tym, co wyłowią z morza, do ludzi, którzy mają lub mogą mieć wszystko. Oczywiście dokonali tego w dużej mierze – jak inne nordyckie społeczeństwa – dzięki żelaznej etyce ciężkiej pracy w ekstremalnych warunkach i solidarności. Z drugiej jednak strony, jest na świecie wiele miejsc, gdzie ludzie ciężko i solidarnie pracują w ekstremalnych warunkach, a są zmuszeni żyć za dolara dziennie. Ta sytuacja tworzy jakiś dysonans, wewnętrzną sprzeczność tego narodu, którą autorzy subtelnie wychwytują i dokumentują. W społeczeństwo przechodzące błyskawiczną drogę od przednowoczesności do ponowoczesności coraz wyraźniej wkrada się pustka. Tradycyjne święta, choć Farerzy chwytają się ich jak koła ratunkowego, nie są już w stanie integrować coraz bardziej rozdrobnionego narodu. Pokracznie rozumiany szacunek dla tradycji każe im jednak wciąż masowo mordować morskie ssaki w sposób, delikatnie mówiąc, trudny do przyjęcia dla zachodniej opinii publicznej.

Widzimy więc społeczność na tyle małą, że nieomal każdy zna każdego. Jak na dłoni można obserwować przemianę relacji społecznych, od autentycznej więzi do coraz bardziej dominujących cybernetycznych substytutów. Przy tym wszystkim – i pomimo dobrobytu – Farerzy pozostają narodem ludzi prostych, potomkami rybaków i farmerów. Ekonomiczny egalitaryzm, dzięki któremu śmieciarz i pracownik przetwórni ryb zarabiają mniej więcej tyle co nauczyciel, policjant i poseł, bardzo osłabia (w opinii miejscowych „elit”) ciąg do wykształcenia. To samo w sobie nie jest raczej wielkim problemem – być może takie proste i spokojne życie jest właśnie doskonałą farerską receptą na szczęście. Uderza jednak niejednokrotnie widoczny w dialogach autorów z tubylcami brak umiejętności autorefleksji. Farerzy jawią się z jednej strony jako filozofowie natury, umiejący znajdować proste odpowiedzi na najtrudniejsze egzystencjalne pytania. Z drugiej jednak strony w krzyżowym ogniu ironicznych, sokratejsko-szwejkowskich pytań i uwag dwóch Polaków gubią się i nieraz zdają się nie widzieć własnej śmieszności. Uderzający jest również ich przeogromny kompleks niższości – kompleks mieszkańców wysp, których nawet nie ma na wielu mapach. Dlatego są gotowi ubóstwiać każdego, kto ich polubi lub choćby zauważy. Nawet bardziej niż Polacy.

„Opowieści z Wysp Owczych” to także historie o poczuciu samotności trudnej do wyobrażenia dla kogoś wychowanego na Nizinie Wschodnioeuropejskiej. Samotność farerska kiełkuje z kamienistej gleby osiemnastu wysp porzuconych na niespokojnym oceanie. Od piętnastu wieków zmagali się z nią twardzi i chropawi ludzie, czasem przeżywając samotność grupową, a czasem (jak małżeństwo, które na 13 lat przeprowadziło się na bezludną wyspę Koltur, albo wioślarz, który spędził w jednoosobowej łodzi 41 dni płynąc do Kopenhagi) – dobrowolnie swoją samotność pogłębiając. Na bardziej filozoficzno-refleksyjnym poziomie to z pewnością najciekawszy wątek książki.
Sukcesy miewają podobno wielu ojców. Ten mocny debiut ma dwóch. Współautorstwo reportażu to dość karkołomny zabieg, w tym jednak przypadku w pełni udany. Uważny czytelnik może bawić się w wychwytywanie subtelnych różnic stylu obu autorów, ale może to być tyleż bezproduktywne, co złudne. Cała książka, podzielona na krótkie – czasem jednostronicowe, najczęściej dziesięciostronicowe opowiastki – jest tak różnorodna stylistycznie, że trudno uchwycić autorską „manierę”. Część rozdziałów jest bardziej reporterska, część – wybitnie literacka. A wszystkie spaja wspomniany już etnograficzny zmysł, rozmiłowany w detalu oraz wyjątkowych, ale i wykraczających poza jednostkowy sens historiach. Nawet jeśli niektóre fragmenty kładą za duży nacisk na formę, są zaraz kontrapunktowane bardzo udanymi obserwacjami i opowieściami, także całość jest niezwykle harmonijna. Jakość i tempo narracji, bogactwo języka nie odbiegają od kanonicznych wyżyn, na jakie wznoszą się także publikujący w Wydawnictwie Czarne „mistrzowie”, jak Szczygieł i Bader. Jak widać, można pojechać na kraniec świata do pracy w przetwórni ryb i niejako przy okazji napisać o tym zbiór znakomitych tekstów. Autorzy opowiadają farerskie historie z ujmującą skromnością i – mimo że jest ich dwóch – odwracające uwagę od sedna historii ego narratora mniej bije po oczach niż w przypadku wielu innych reportażystów. Sprytnie ukrywają się za inicjałem imienia i choć wiele opowieści sprawozdawanych jest w pierwszej osobie, pozostają prawie przezroczyści, nie przysłaniając czytelnikowi panoramy Wysp. Prawie – bo jest w ich postawie coś, z braku lepszego słowa, wybitnie „środkowoeuropejskiego”. W doborze tematów, komentarzach do anegdot i sytuacji, w autoironii i w rozlicznych postrzelonych pomysłach, wokół których snuje się opowieść. Wszystko przenika duch Hrabala, umiejętność cieszenia się prostymi urokami świata – od śmietnika za budką z fast-foodem po rajd na hulajnodze pod Atlantykiem.

Dwaj autorzy pozostają wyraźnie krytyczni wobec ponowoczesności i jej kulturowych skutków. Podobnie jak Andrzej Stasiuk w Europie Środkowej i Wschodniej, szukają na Owcach śladów przeszłości; świata, który miał porządek i głębszy sens, gdzie czas płynął wolniej. Odnajdują go w pracowni ludowego rzeźbiarza, w wiosce listonosza, który nosił latami listy przez góry, a nawet w anegdotycznym locie bielizny polskiego piłkarza. Ta umiejętność wyciskania rzeczywistości jak cytryny, do ostatniej kropelki, dobrze wróży obu młodym reporterom. To ona przegoniła myśl, jaka zaświtała mi w głowie po lekturze – czy ten owczarski sukces jest do powtórzenia? Jeśli autorzy będą w stanie swój zmysł obserwacji utrzymać (a raczej się go nie gubi), to niezależnie, czy następne teksty napiszą o Pitcairn, Tuvalu czy o Chomiczówce, pozostaną nową siłą w polskim reportażu. Tymczasem jednak zapraszam na pokład samolotu na Vágar. Are you ready to go to Faroe Islands?


* Kacper Szulecki, doktorant na Uniwersytecie w Konstancji w Niemczech. Współtworzy Instytut Badań nad Środowiskiem i Polityką ESPRi we Wrocławiu.


„Kultura Liberalna” nr 123 (20/2011) z 17 maja 2011 r.